List z 1977 r. o powojennych przygotowaniach do zaprowadzenia rewolucji w Kościele

List P. Wincklera do o. Guérard des Lauriers jest jednym z nielicznych dostępnych świadectw z pierwszej ręki dotyczących przygotowań do zaprowadzenia rewolucji w Kościele. Ze względu na stanowisko autora listu i jego znajomości brano go za wtajemniczonego i przedstawiano mu plany „unowocześnienia” Kościoła.

P. Winckler jednak nie uległ. Był przyjacielem prawdziwie niezłomnego duchownego dominikańskiego, a za radą tego ostatniego pierwszym tłumaczem pisma „Sodalitium” na język francuski. Zmarł 4 sierpnia 2002 r.

Redakcja „Myśli Katolickiej”

List P. Wincklera do O. Guerard

Mój Czcigodny Ojcze,

Poprosił mnie Ojciec, bym utrwalił na piśmie kilka wspomnień z Rzymu sprzed trzydziestu laty.

Wojenne losy zaprowadziły mnie do Włoch po różnych dobrych i złych przygodach, wśród których kilka aresztowań przez Niemców, zwłaszcza po artykule w gazecie, opublikowanym w 1942 r., który określał mnie jako Żyda. I tak to katolik, najpierw postawiony w krytycznej sytuacji, potem pośród wszelkiego rodzaju wygód i zaszczytów, gdy koło [fortuny] w końcu się obróciło. Jeśli chodzi o mnie, zaczęło się ono kręcić w radości duchowej, aż do dnia, kiedy źle się zakręciło.

Ciesząc się ogromnym przywilejem w czasach Poczty Wojskowej[1], która umożliwiała przewożenie do Francji i z powrotem korespondencji wielu Ekscelencji i Wielebnych każdego koloru (habitu) rezydujących w Rzymie, poznałem wiele osób i nauczyłem się wielu rzeczy, bowiem Dwór Papieski był jeszcze dworem. W połowie drogi między Wschodem a Zachodem, między przeszłością a przyszłością, był on pełen reliktów i wrażeń, których się już nie doświadcza, odkąd głowy państw są ludźmi przyozdobionymi dziesięcioma rodzajami uzbrojonej policji i wożonymi z szaloną prędkością w rodzaju pociągów przypominających opancerzone katafalki.

Jako oficer tłumacz włoskiego, poświęcałem się zwyczajowym zadaniom w Sztabie Generalnym. Pozostawał mi czas na rozrywkę.

Niewątpliwie z powodu tego, co wyżej napisane, zostałem zaproszony na pierwsze powojenne spotkanie głównych osobistości żydowskiej wspólnoty w Rzymie.

Mówiło się tam zwłaszcza o sposobach położenia kresu antysemityzmowi. Wiedziano o tym wśród katolików pochodzenia żydowskiego, którzy pracowali w Specjalnym Sekretariacie Watykanu (coś w rodzaju departamentu finansowego). Ci ostatni chcieli mnie poznać. Zaprzyjaźniliśmy się. Przy okazji spotkań organizowanych przez Stowarzyszenie Absolwentów Uniwersyteckich zależało tym osobom, by mnie przedstawić kapelanowi tegoż stowarzyszenia.

Był to ksiądz prałat MONTINI, wówczas substytut w Sekretariacie Stanu.

Moi nowi przyjaciele opisali mi go entuzjastycznie, dodając: „jest jednym z nas”. Niech zrozumie, kto może. Zachowuję olśniewające wspomnienie tych Mszy i tych homilii, w wyjątkowej barokowej kaplicy Sapienzy, kaplicy z bajki, gdzie serdeczne zgromadzenie tworzyło pewnego rodzaju aurę i jakby odczuwalną łaskę, choć nie wiedziałem, czemu to przypisać. Zły jestem na siebie, że nie zachowałem żadnego dokładnego wspomnienia żadnego fragmentu tych homilii. Zapierały dech w piersiach, słychać było słowa, które tańczyły jak światło w wysokim witrażu.

Byliśmy zadowoleni i on też. Wspomnę przy okazji, że panowała moda na elokwencję. Najwyższy Pasterz [wówczas] panujący nieświadomie narzucił swój styl i każdy starał się być szczupły, być ascetą, być mistykiem, mieć długie dłonie (nie wiem, czy starano się aż tak, żeby spać na podłodze). W swym biurze, ksiądz prałat MONTINI był aktywny, bezpośredni i dokładny. Chciał, bym nalegał na stworzenie w Paryżu stowarzyszenia podobnego do jego własnego. Paryscy absolwenci mnie nie potrzebowali. Jeśli chodzi o studentów, oni potrafili pokazać, w 1968 roku, do czego są zdolni, gdy tylko właściwie się na nich wpłynie i odpowiednio rozgrzeje.

Lobby, które na początku wieku liczyło na sukces swego posunięcia z kardynałem RAMPOLLĄ, to znaczy wysunięcia jednego ze swoich na szczyt Kościoła, aby go przekształcić na własny obraz, ta grupa nacisku nie złożyła broni.

A nadzieja zwycięstwa była tym żywsza, niecierpliwość tym większa, im bardziej okoliczności działały na jej korzyść od śmierci J. Św. PIUSA X.

Rewolucja osadziła swoją potęgę na fenomenalnym systemie finansowym, na „zwycięstwie demokracji”, na ufortyfikowanym imperium sowieckim, na nowych globalnych środkach propagandy i nacisku oraz na zdyskredytowaniu, z powodu upadku hitleryzmu, wszystkiego, co przypominało antykomunizm; a w Kościele, na lęku, wśród wielu biskupów, duchownych zakonnych i świeckich, by nie być uważanym za pokonanych czy opóźnionych.

Pamiętam jeszcze rozróżnienia dokonane prze PIUSA XII w jego Bożonarodzeniowym przemówieniu z 1944 roku na temat „demokracji”. Nie było to właściwie zrozumiane, jak się mówi. I pamiętam pełne żalu zwierzenie kardynała SUHARDA, który poszedł za radą Nuncjusza i przyłączył się do rządu w Vichy, którego „prawowitość” nie była uznana przez rząd „wolnej” Francji. Dobry kardynał nie mógł dojść do siebie po niedoszłym wzajemnym uznaniu[2].

Jeśli chodzi o kardynała TISSERANTA, ten nieustannie rozważał to, co na Soborze stało się punktem wyjścia dekretu o wolności religijnej.

Co do niego, był on niekwestionowanym przywódcą „gaullistowskiej partii w sutannie” i miał oko – jeśli można tak powiedzieć – na wszystkich biskupów Francji. Któż mi zaprzeczy, jeśli powiem, że RONCALLI i MONTINI jemu zawdzięczają swój wybór?

Ale, z drugiej strony, któż starannie i od dawna przygotowywał możliwość tych wyborów, spośród których jeden umożliwił drugi? Łatwo jest odpowiedzieć, ale proszę zapamiętać, że niebezpieczne jest zapuszczanie się w ten teren. Doskonale rozumiem roztropne podejście tych, którzy wolą wierzyć, że to sam Duch Święty objawił Swój wybór[3]. Być może objawił go inaczej, być może nie zdano sobie z tego sprawy, tylko Bóg mógłby nam to powiedzieć, bowiem kardynałowie, jak się wydaje, zobowiązują się do tajemnicy…

Bądź, co bądź, od przybycia Jakuba MARITAINA jako ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, [co było] głupim i złośliwym prezentem Jerzego BIDAULT, przestałem służyć do Mszy księdzu prałatowi MONTINIEMU. W tym bowiem układzie członkowie stowarzyszenia nie krępowali się już w oznajmiać swojego progresizmu. Moi przyjaciele, powiedzmy to tak, jak jest, byli otwartymi modernistami.

MARITAIN ogarnął grupę MONTINIEGO i nie pozostało miejsca dla niczego innego, jak tylko dla humanizmu integralnego. Uciekłem.

Lecz ponieważ Ojciec prosi mnie o świadectwo, potwierdzam, że w Rzymie istniało dokładnie to, o czym Ojciec chce wiedzieć i co Ojciec mi pozwoli nazwać lobby montiniańskim, czy grupą Rampolli, oraz że pewien czynny Monsignor, którego cechowała wyjątkowa ogłada towarzyska, z którym często się spotykałem i wobec którego żywiłem szczerą przyjaźń, dowiedziawszy się, że przedstawiono mnie księdzu prałatowi MONTINIEMU, którego miałem w poważaniu oraz że wyglądałem na jego ucznia, uznał mnie bez wątpienia za wystarczająco dojrzałego, by dokonać decydującego kroku na drodze skuteczności.

Pamiętam tajemniczy ton, z którym się odezwał – ksiądz biskup PIGNEDOLI, to o niego chodzi – by mi powiedzieć o wielkim rewanżu, który był przygotowywany.

Opowiedział mi całą historię austriackiego weto, czego skutkiem było, według niego, ponowne zanurzenie Kościoła na pół wieku w obskurantyzmie i izolacji średniowiecza. Nalegał na konieczność otwarcia i dostosowania Kościoła. Wreszcie zapowiedział nową erę, i to bardzo niedługo, i to z sukcesem pewnym, dzięki temu, któremu uda się tam, gdzie kardynał RAMPOLLA miał nieszczęście przegrać.

Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma. Myślał, że to oznaczało: „A kim on jest?” Odpowiedział bez żadnego owijania w bawełnę: „Służy mu Pan do Mszy co czwartek”.

Przyznaję, że musiałem wyglądać na głupca. Byłem nim, bowiem  daleki byłem od niepewności co do tego, czego ode mnie oczekiwano dla sukcesu MONTINIEGO, nowego upragnionego wzgórz światowych i narodów (zjednoczonych).

Musiałem jednak wziąć się w garść. To było poważne. Sympatyczny ksiądz biskup PIGNEDOLI był blisko związany z MONTINIM, ponieważ poszedł jego śladami do „zaszczytnego” zacisza mediolańskiego. Jest obecnie kardynałem odpowiedzialnym za delikatne misje (jak angażowaniewietnamskich katolików w przyjmowanie komunistycznych wojsk Wietkongu dla chwały Bożej i pokoju).

Był 2 stycznia 1945 roku, zapadał wieczór. Trwało przyjęcie u wielmożnego księcia E. de NAPLES RAMPOLLI i dzięki mojemu drogiemu purpuratowizostałem zaproszony. Było to w wytwornym pałacu, w stylu lat ’80 dziewiętnastego wieku. Salony błyszczały, lustra połyskiwały, gospodarze, zaproszeni oddychali beztroską, perfumy młodych dziewcząt i kobiet, zapach alkoholi, jasnychpapierosów, cała ta atmosfera jednocześnie wystawna i światowa zmieniała moje spojrzenie na papalinich (pol. „papistów” – przyp. tłum.), tych patrycjuszy, którzy od przejęcia Rzymu zabarykadowali główne drzwi swego pałacu na znak protestu i od tamtej pory nie cieszyli się przychylnością Domu Sawojskiego.

Ojciec już to wie, mój drogi Ojcze, nie przystałem na podchody „wielmożnego” księcia, który był, że się tak wyrażę, kusicielem słynnego lobby (tu też „ojciec mnie zrozumiał”). Wychodząc z tego przyjęcia myślałem o tytule małej książeczki włoskiej, którą czytałem w dzieciństwie: Le cose più grande di lui (Rzeczy, które go przerastają); i myślałem jeszcze bardziej o słynnym Santo Fogazzaro[4]

Bez wątpienia istniały i będą istnieć osobniki specyficznego hartu ducha, zdolne do lekceważenia łez i krwi, mówiące: „Dogadam się dla…” i „Zrobię w taki sposób, aby…”, ale posunięcie oszustwa do stopnia doskonałości, w którym je widzimy dzisiaj ma coś wspólnego z mysterium iniquitatis, tajemnicą tak potężną, która zaślepia i ogłusza nawet najlepszych, nie zapominając o „świętych” kapłanach, uczniach świętego Bojaźliwego[5] … Nigdy, na przykład, nie słyszeli o chorobach i dziwnej śmierci Piusa XII, a gdy podaje im się dowody, śpieszą, by je odrzucać czy zamilczać. To milczący Kościoła, małe nieme pieski.

Na szczęście są jeszcze jacyś „Domini canes”!

11 lutego 1977 r.
Marek Winckler
„Zeszyty z Cassiciacum” nr 1, maj 1979, ss. 101-105

Z języka francuskiego tłumaczył Pelagiusz z Asturii. Źródło: Les Stageiritès. Podkreślenia jak w oryginale. Tekst pierwotnie pojawił się na blogu Pelagiusza z Asturii. Przypisy „Myśli Katolickiej”:

[1] W oryginale: „La poste aux armées”: francuska poczta wojskowa, powstała po rewolucji francuskiej, złożona z cywilów rekrutowanych przez wojskowych oficerów, zwłaszcza aktywna w trakcie wojen i konfliktów zbrojnych.

[2] Kard. Suhard żałował, że stanął po stronie rządu Marszałka Petain’a, zamiast po stronie De Gaulle’a, liberałów, demokracji i rewolucji. W 1945 roku byłby na „lepszej” pozycji. Wyrażenie „dobry kardynał” jest najwyraźniej ironią autora listu.

[3] W temacie wyboru Papieża polecić można artykuł ks. Ricossy „Wybór Papieża”. Opatrzność Boża zawsze czuwa nad Kościołem, ale to nie sam Duch Święty wybiera Papieża, lecz kardynałowie. Wybór ten podlega uwarunkowaniom wyboru ludzkiego.

[4] Święty jest powieścią włoskiego pisarza Antoniego Fogazzaro, który w swych pismach sprzyjał modernizmowi „katolickiemu”. Książka, opublikowana we Włoszech w 1905 roku pod tytułem Il Santo, natychmiast zyskała na popularności. Dzieło jednak znalazło się na Indeksie Ksiąg Zakazanych w 1906 roku. Pierwsze polskie tłumaczenie zostało dokonane przez Wilhelminę Zyndram-Kościałkowską najpóźniej w 1908, lecz z nieznanych powodów tłumaczenie to zaginęło po oddaniu do druku (maj 1908) i nigdy nie zostało wydane. Zatem dopiero po Soborze Watykańskim II (w 1970 r.) Instytut Wydawniczy PAX wydał książkę w tłumaczeniu Barbary Sieroszewskiej.

[5] Brak męstwa, co jest oczywiste, był jedną z „ludzkich” przyczyn zwycięstwa rewolucji w Kościele na Soborze Watykańskim II. Brak męstwa i dziś uniemożliwia skuteczny opór katolicki wobec modernizmu.

4 thoughts on “List z 1977 r. o powojennych przygotowaniach do zaprowadzenia rewolucji w Kościele

  1. Poza ewidentnymi kwestiami uderza dziś inteligencja autora, który z jednej strony potrafił dostatecznie wcześnie przejrzeć plany działania, a z drugiej właściwie się doń ustosunkować. Po tylu latach trudno dziś znaleźć ludzi, którzy potrafiliby, a może nawet chcieliby intelektualnie zgłębić ową pierwszą kwestię o drugiej nie wspominając. Powinno się raczej napisać, że mało to kogo dziś obchodzi, a jeśli obchodzi to ostatecznie i sam stosunek nie będzie właściwym, bo po prostu tej inteligencji zwyczajnie brak ewentualnie już „gdy podaje im się dowody, śpieszą, by je odrzucać czy zamilczać”; jednak to przy założeniu, że w ogóle przyjrzą się sprawie. Może po prostu lepiej zostawić to innym, przyjść do Kościoła i spełnić obowiązek, cokolwiek będzie weń zaserwowane. Starsi i – bez cienia ironii – mądrzejsi raczej wiedzą, co robią; a może po prostu zawsze tak było i nie ma o, co kruszyć kopii.

    • Był to uczciwy człowiek, szczerze religijny, dlatego nie chciał mieszać się w te sprawki modernistów chcących dostosować Kościół do świata („wyjść z Ciemnogrodu”).

  2. Dodam tylko dla porządku, że choć przez krótki czas, to Guerrard też sprawował nową mszę

Tu można zostawić komentarz.