O. Józef Chiaudano T. J., „Dziennikarstwo Katolickie” (rozmowa dziewiąta)

W ostatniej rozmowie ks. Euzebiusz wyjaśnia kolejne wątpliwości jego rozmówców związane z dziennikarstwem katolickim. Są to również naprawdę istotne problemy: wspaniałomyślna (wielkoduszna) gorliwość, jej związek z roztropnością i miłością, rozróżnienie między naganą prywatną a publiczną i w jakich okolicznościach ta druga jest konieczna (co jest poważnym problemem polskiego sedewakantyzmu). W dziennikarstwie katolickim, jak w każdej działalności publicznej to dobro ogółu powinno być celem nadrzędnym. Ale aby uchwycić, w konkretnych okolicznościach, dobro wspólne i obrać odpowiednie doń środki trzeba posiadać pewien stopień roztropności, o czym też mówi (nie tylko w tej rozmowie) don Euzebiusz.

Warto podkreślić także następującą myśl ks. Euzebiusza: „W niektórych wypadkach sam fakt nieodczuwania żadnego oburzenia byłby pewną oznaką moralnego upadku”. Ta sama myśl, ubrana w nieco inne słowa, padła już na łamach (nowej) „Myśli Katolickiej”. Jest to myśl bardzo ważna. Faktycznie, probierzem stanu moralnego społeczności (małej lub dużej) jest właśnie nie tylko jej cnotliwość, ale i siła reakcji na zło. Gdzie panuje „stoicka” apatia, bierność, niemoc, gnuśność, zniewieściałość, tam zło się może swobodnie panoszyć. Nie można mieć żadnych wątpliwości, że z katolicyzmem prawdziwym, mężnym, rozumnym, przeniknionym prawdziwą miłością bliźniego (a nie tą, którą głoszą moderniści) taka postawa nie ma nic wspólnego.

Zamierzeniem publikacji „Dziennikarstwa Katolickiego” o. Chiaudano było dostarczenie kryteriów pewnych, mających służyć rozeznaniu, które pisma i strony są prawdziwie katolickie, a które tylko rzekomo. Chodzi o kryteria pewne, a nie o opinie ludzkie. Rozumny, nieuprzedzony Czytelnik bez wątpienia wyciągnie pożytek z lektury tego dzieła, a nasza publikacja osiągnie swój cel.

Kądziołka

[Recenzja; pochwała papieska, wstęp i rozmowa pierwsza,rozmowa druga, rozmowa trzecia, rozmowa czwarta, rozmowa piąta, rozmowa szósta, rozmowa siódma, rozmowa ósma]

O. Józef Chiaudano T. J.

„Dziennikarstwo katolickie”

Rozmowa dziewiąta.

Gorliwość w dziennikarstwie katolickim. – Rozumne umiarkowanie. – Czego wymaga miłość?

Maryusz. – Główną zaletą żołnierza jest bezwątpienia męstwo. Powiedziałeś nam, drogi stryju, że dziennik katolicki winien być bojujący; przez to samo więc musi być mężnym. Na czem więc zasadzać mamy męstwo katolickiego dziennikarza?

Euzebiusz. – Możemy powiedzieć z cała słusznością, że męstwu żołnierza odpowiadać winna w redaktorze dziennika gorliwość wielka i wspaniałomyślna dla sprawy religii.

Maryusz. – To jasne. Dziennikarz katolicki winien być apostołem chrześcijańskiej cywilizacyi, szampionem wiary. Musi więc koniecznie mieć gorliwość wielką, wspaniałomyślną…

Aleksander. – Miarkowaną wszakże zawsze przez miłość i powściągliwość.

Euzebiusz. – Zapewne. Gorliwość, którejby nie miarkowała miłość i powściągliwość, nie byłaby gorliwością wspaniałomyślną, lecz niewczesną i nierozważną. Nie można powiedzieć, by cnotą było to, w czem brak roztropności. Taka gorliwość, pozbawiona należytej powściągliwości, zamiast pożytku, przyniosłaby szkodę. Byłaby tem samem, co bezrozumna wściekłość żołnierza, któryby się zuchwale rzucił w bój, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje.

Aleksander. – Taka wszakże niewczesna i nieumiarkowana gorliwość zdarza się u wielu pisarzy katolickich dość często, i wydaje mi się, że stanowi jedną z głównych wad, których dziś unikać należy.

Euzebiusz. – Nie jestem tego samego zdania, mój drogi Aleksandrze. Że można grzeszyć nieumiarkowaniem w języku i że się to zdarzało i zdarza od czasu do czasu – chętnie przyznaję, lecz absolutnie przeczę, żeby to była rzecz główna, której unikać należy, i najgłówniejsza niewłaściwość, godna pożałowania w naszych czasach. O! z pewnością całą, nie! Ludzie dziś nietyle grzeszą zbytkiem gorliwości, ile przez to, że są słabi, letni, małoduszni. Dusze, posiadające moc charakteru, stają się coraz większą rzadkością. Większość jest miękkich, pozbawionych energii, zniewieściałych. Współczesna cywilizacya, nazwyczajona do tylu lekkomyślności i niestałości, osłabia dusze, a zwłaszcza dusze młodzieży, które wszakże winny być wspaniałomyślne. Wzgląd ludzki i opinia publiczna są to tyrany, co trzymają w więzach mnóstwo pisarzy.

Aleksander. – Ja także nie przeczę bynajmniej, że często spotykamy się dziś ze słabością. Twierdzę jednak, że na ogół niektórym dziennikom katolickim, wciąż chętnie wynoszącym się ze swej ortodoksyi, zbywa na należytem umiarkowaniu, co jest przyczyną wielu krzywd i ogromnego opóźnienia katolickiego ruchu.

Euzebiusz. – Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, w czem dzienniki tego rodzaju zwykle przekraczają miarę rozumnej powściągliwości? To za mało wołać: „Umiarkowania, umiarkowania!” Należy mieć jasne pojęcie, jaką ma być owa właściwa miara. Fałszywe umiarkowanie stanowi samo przez się bardzo wielkie niebezpieczeństwo.

Aleksander. – Nie trudno mi będzie przytoczyć główne punkta, w których widzę, że tym dziennikom zbywa na umiarze. Widzę przede wszystkim, że bezustannie kładą nacisk na obowiązek niesprzeniewierzania się zasadom. Jest to obowiązek, przyznaję. Zdaje mi się jednak, że nie należy przesadzać co do tych zasad.

Euzebiusz. – Co chcesz przez to powiedzieć: nie należy przesadzać co do zasad? Że można je przyjąć częściowo, nie w całości? Że nie należy przyjąć wszystkich konsekwencyi, do których one słusznie prowadzą? Że nie wypada ich stosować do wszystkich kwestyi, na które się rozciągają? Gdyby tak było, nie byłyby to zasady, i można by wtedy powiedzieć, że wolno przez umiarkowanie obciąć prawdę i wprowadzić do niej trochę fałszu. Jesteś inżynierem i przez to samo rozumiesz mnie lepiej, niż ktokolwiekbądź inny. Nigdy ci z pewnością nie przyszło do głowy napadać na twych profesorów matematyki i zarzucać im przesadę dlatego, że nie chcą uznać istnienia chociażby jednego na świecie trójkąta, w którymby suma trzech kątów nie równała się dwom kątom prostym.

Aleksander. – No, bezwątpienia, nie mam zamiaru robić alluzyi do niewzruszonych zasad matematycznych, które są podstawą nauk. Zasady, o których mówią dziennikarze katoliccy, innej są natury. Należy być powściągliwym w stosowaniu ich i tego właśnie brak.

Euzebiusz. – Myliłbyś się jak najbardziej, gdybyś sądził, że poza prawdami matematycznymi i temi, na których opieracie swe naukowe wywody, niema prawd niewzruszonych. Zasady wiary, prawdy objawione, określone przez Kościół Święty, są niemniej niewzruszone, jak wszystkie inne aksyomaty; owszem, mają nawet więcej prawa, by za takie uchodzić. Powściągliwość więc w afirmacyi prawd takich byłaby oznaką wiary chwiejnej, oznaką wielkiej ignorancyi i haniebnego tchórzostwa[1]. Prócz zasad wiary, prócz prawd określonych, jest jeszcze wiele innych prawd, których pewność wątpliwości nie ulega. Są to często bardzo ważne prawdy moralnego porządku. Chciałżebyś, by przez umiarkowanie należało mówić z pewnem wahaniem lub wątpliwością o tem, co wiemy, że jest pewne? Nie! bądźmy umiarkowani w obronie zapatrywań osobistych, nie zaś w wyznawaniu lub obronie prawd katolickich.

Maryusz. – Nie można jednak zaprzeczyć, że każdy winien się przystosować do wymagań wieku. Oto dziś jest zwyczaj unikać zdań zanadto pewnych i mających w sobie coś ostrego. Jeżeli ktoś wypowiada rzecz jakąś, która prawdą nie jest, nie mówimy mu przecież, że popełnił fałsz, lecz niedokładność.

Euzebiusz. – Nie spiesz się zanadto z wypowiadaniem sądu, że każdy winien przystosować się do wymagań wieku. Gdy to zrobić można bez szkody dla sprawy sumienia i dla zdrowego rozumu, niech i tak będzie; lecz inaczej, – nigdy! Wiek, w którym żyjemy, jest wiekiem zepsucia, i to tak dalece, że dość iść za modą, by narazić na szwank swój honor. Chrystus Pan nie nakłaniał nas, byśmy się stosowali do wymagań wieku; przeciwnie, powiedział przez usta św. Pawła: Nie bądźcie podobnymi temu światu[2]. W naszej kwestyi dobrze jest, by tam, gdzie nic temu nie staje na przeszkodzie, być w wysłowieniu uprzejmym; lecz, powtarzam, nie powinniśmy dozwolić sądzić, że uważamy za wątpliwe to, co jest pewne, ani tylko za niedoskonałe to, co jest wstrętne. Nie powinniśmy także zmieniać dowolnie znaczenia wyrazów z obawy niepodobania się innym. To, co jest fałszem, nie jest tylko niedoskonałością, lecz czemś o wiele gorszem.

Aleksander. – Wypada wszakże zawsze uszanować osoby i odróżniać błądzących od ich błędów. To jest właśnie punkt, w którym przekraczają dziś często granice umiarkowania. Pobijając błędy, nie ma się dostatecznego względu na osoby, które przez to cierpią w szacunku ogółu.

Euzebiusz. – To słuszne. Wypada odróżniać błądzących od ich błędów. Niszcząc błąd i nieprawość, winniśmy usiłować, o ile tylko pozwala nam obowiązek, oszczędzać osoby. Proszę jednak zauważyć dobrze, że mówię: „o ile nam pozwala obowiązek”, gdyż szacunek dla osób nie powinien nigdy, w najlżejszym nawet stopniu, usposabiać nas tak, byśmy dla niego zaniechali wytykać błędów, bezbożności, niesłuszności i wadliwości czyjejś doktryny. Wynika zaś z natury rzeczy, że, wykazując bezpodstawność, śmieszność i zło czyich przekonań, tem samem do pewnego stopnia dyskredytuje się osobę autora w opinii ogółu. Lecz owo dyskredytowanie nie może nam być poczytane za winę; jest bowiem konieczną konsekwencyą popełnionego przez kogoś błędu lub zła. Chciałżebyś, by ktoś, co dał dowód grubej nieroztropności lub opłakanego nieuctwa, był podziwiany jako człowiek subtelnie przenikliwy i głęboko uczony? To upokorzenie, które spada na błądzących, jest bardzo korzystne i dla nich samych i dla społeczeństwa: korzystne dla nich samych, bo ich uczy na własnej ich skórze być roztropniejszymi i bardziej starannymi w pełnieniu swych obowiązków; korzystne dla społeczeństwa, bo go praktycznie powiadamia o błędzie, popełnionym przez jednego z jego członków, i strzeże przed niebezpieczeństwem, by wielu ludzi nie stało się naśladowcami tego, kto błąd popełnił. Zauważcie też, drodzy moi, że mówię tu w przypuszczeniu, że ten, kto zbłądził, zrobił to tylko przez słaby rozum; bo gdy rzecz idzie o zuchwałych wrogów Kościoła i o zdrajców, wyglądających wyraźnie z pod dziurawego i przezroczystego płaszcza hipokryzyi, – wszelkie piętnowanie ich pism szkodliwych i niegodnych, pociągające za sobą upokorzenie autorów, nie sprzeciwia się zasadzie słusznego umiarkowania, byleby tylko było sprawiedliwe, a sąd wypowiedziany odpowiadał zamierzonemu przez nas celowi. W gruncie rzeczy bowiem tego rodzaju pisma i czyny przynoszą społeczeństwu najwyższą szkodę, a przez to samo domagają się, by się z niemi rozprawić jak najsurowiej[3].

Aleksander. – A jednak trzeba się kierować miłością nawet względem tych nieszczęsnych pisarzy i usiłować pozyskać ich dla dobrej sprawy i poprawić. Nagana lub potępienie, któremi z motywów religijnych piętnujemy ich pisma i czyny, powinny mieć na celu ich poprawę, a to tembardziej, że nawet u tego rodzaju ludzi pobudka nie jest tak zła, jak się wydaje. Ich pisma bezwątpienia wprowadzają w błąd, lecz oni sami są często w błąd wprowadzonemi ofiarami, których złe wychowanie, nieszczęsne środowisko, w jakiem się znajdują, i wiele innych okoliczności tłomaczyć powinny.

Euzebiusz. – Plączesz tu wiele kwestyi bardzo różnych, z których na każdą należy dać osobną odpowiedź. Trzeba kierować się miłością nawet względem tych nieszczęsnych: a któż o tem wątpić może? Lecz miłość dobrze zrozumiana wymaga, by przedewszystkiem zadośćuczynić dobru powszechnemu, by starać się naprawić zło, uczynione przez tych przewrotnych autorów, i zapobiedz pogorszeniu i utrwaleniu się tego zła. Najczęściej wszystko to jednak osiągnąć się daje jedynie przez słuszną publiczną naganę podobnych autorów. Prawdziwie więc szaleństwem byłoby chcieć, by pobijano ich błędy, oszczędzając ich autorytet pisarzy, tem bardziej, że autorytet ten jest dla nich właśnie głównym środkiem w rozpowszechnianiu błędu. Masy częstokroć pozyskuje dla sprawy bardziej autorytet tego, co sprawy broni, niż racye wewnętrzne, któremi jej broni. Jeżeli więc komuś udało się rozpowszechnić błąd dzięki swemu autorytetowi doktora, profesora, mówcy lub pisarza, słusznem jest, jeżeli tego autorytetu zostanie pozbawiony. Dodam jeszcze, że upokorzenia, zadanego w ten sposób, nietylko wymaga obowiązek miłości względem ogółu, lecz najczęściej wymaga tego także dobro samego autora, który poprawia się zwykle wtedy dopiero, gdy zetrą jego pychę, zdemaskują hipokryzyę, rozwieją nadzieje.

Nagana, wystosowana przeciw złym autorom, powinna, jak powiadasz, mieć na celu ich poprawę. Odpowiadam, że, naturalnie, winniśmy pragnąć ich poprawy i, wedle sił, starać się o nią, nigdy jednak ze szkodą dobra ogółu, które powinno być głównym celem naszym. Co do ich intencyi Bóg tylko jest sędzią nieomylnym. Jedno wszakże jest pewnem: jakiekolwiek mieli intencye, ich książki i czyny nie przestają zatruwać dusz, a przez to samo są czemś wstrętnem i zgubnem. Przez prawość intencyi błąd nie traci swych zgubnych własności, gdy jest głoszony publicznie; przeciwnie, własności te rosną z powodu dobrej sławy tego, kto błąd szerzy, gdyż owa dobra sława chroni go od wszelkich podejrzeń i zapewnia jego pracom dobre przyjęcie. Jeżeli więc dobra wiara autora nie przeszkadza, by błąd czy akcya źle pokierowana miały opłakane skutki, to oczywiście nie powinna nam przeszkadzać starać się, by skutkom tym, o ile podobna, zapobiedz.

Aleksander. – Wiemy jednak, że wielu Świętych, chcąc pozyskać Bogu biednych grzeszników, posługiwali się zwykle względem nich wielką pobłażliwością, okazywali im współczucie, pokrywali ich najstraszniejsze nawet bluźnierstwa i posuwali się aż do chwalenia tego, co w nich było pochwały godne. Święty Paweł mówi, że miłość słodka jest i cierpliwa.

Euzebiusz. – Święci byli godni uwielbienia i trzeba nam ich naśladować. Ależ, na Boga, nie mieszajmy rzeczy między sobą różnych! Inaczej się zachować można, gdy mówimy w cztery oczy z biednym grzesznikiem, który może jest naszym przyjacielem; inaczej zaś, gdy nie ma się wyłącznie do czynienia z tym lub owym grzesznikiem, lecz gdy się o nich mówi publicznie. W rozmowach prywatnych można zło pokrywać, okazywać współczucie, przemilczać; lecz publicznie tego robić nie można. Gdyby dzienniki przemawiały do jednostek, często sama natura charakterów i okoliczności mogłaby doradzać najzupełniejszą pobłażliwość; ponieważ jednak dzienniki mówią do społeczeństwa, w którem charaktery są najrozmaitsze, i ponieważ w zwalczaniu błędu chodzi im bardziej jeszcze o ocalenie słabych, by nie dali się uwieść błędom, niż o nawrócenie tych, co błąd głoszą, – więc źleby robiły,  nie używając energii z obawy, by się nie podobać tym drugim, gdy mogą się spodziewać, że energia ta może przynieść pożytek pierwszym. Prócz tego, wielka to prawda, że miłość cierpliwa jest, łaskawa jest: lecz ta sama miłość wymaga niekiedy użycia surowości, jak to robi ojciec, gdy ma obowiązek ukarać syna. Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego.

Aleksander. – Cokolwiekby jednak o tem powiedzieć można, nie przestaje być prawdą, że wszelkie słowa palące, wszelkie pogardliwe zwroty i cierpkie odezwania się są dowodem podrażnienia. Otóż gniew jest namiętnością i jako taki nie wychodzi na dobre ani ganiącemu, gdyż zaciemnia mu rozum, ani ganionemu, bo go zadrażnia i w złości zacina.

Euzebiusz. – Mówisz, jak przystało na stoika, mój inżynierze. Te zwroty, te słowa, do których robisz alluzyę, są oznaką podrażnienia? Niech i tak będzie. Ale czyż sądzisz, że nie można być słusznie oburzonym? Gniew jest namiętnością – masz racyę; lecz nie każdy gniew jest zakazany, gdyż nie każdy jest rozkiełznaną namiętnością. Jest nawet gniew święty, który wszyscy rozumieć winni. Namiętności, jeżeli są dobrze uporządkowane, stanowią materyę cnót, nie zaś wad. Wszyscy wiedzą, że należy uświęcać nasze namiętności, panując nad niemi, nie zaś niweczyć je w stoickiej apatyi. Pismo Święte wyraźnie nas tego uczy: Gniewajcie się, a nie grzeszcie. Biada społeczeństwu ludzkiemu, w któremby nie było wolno nigdy się rozgniewać! W niektórych wypadkach sam fakt nieodczuwania żadnego oburzenia byłby pewną oznaką moralnego upadku. Cobyś powiedział o synu, co na widok zniewagi rodziców nie obruszyłby się ani odrobinę? Fałszem więc jest, że gniew zawsze zaciemnia rozum i tylko zadrażnia. Gdy jest miarkowany, przymnaża siły rozkazom, które wydaje rozum, i usposabia umysły do posłuszeństwa.

Aleksander. – Rozumiem zasadę dobra w tem, co mi mówisz kochany stryju! Ale cóż! te zapalone mowy, te inwektywy, te metafory… ani mnie przekonywują, ani mi się podobają. Czasy zmieniły się. Jeżeli ten rodzaj mowy był kiedyś skuteczny, to dziś już nie jest. Miejsce dawnej szorstkości zajęła dziś pewna kultura, która daje słowom zupełnie inną siłę. Miękkość współczesnego wychowania nie zgadza się z tym sposobem wyrażania się: my chcemy racyi, a nie hałasów, apostrof, filipik i t.d.

Euzebiusz. – Że te żywe sposoby wyrażania się, te zdania, te metafory ci się nie podobają i nie dogadzają twej umysłowości – to rzecz inna. Lecz, żeby nie były pożyteczne dla ogółu społeczeństwa i, co za tem idzie, że należałoby je ganić i ich unikać – to znowu rzecz inna. Ty jesteś z natury bardzo zimny, bardzo ustalony, bardzo rozważny i wcale nie skłonny do uniesień, gwałtownych uczuć i żywych wyobrażeń. Jesteś matematykiem, mechanikiem, co wszystko mierzy na zimno kompasem oczywistych rozumowań. Lecz mylisz się, gdy sądzisz innych według twych subjektywnych, osobistych usposobień. W charakterach ludzkich panuje nadzwyczajna rozmaitość: jedne są słodkie, które pociąga łagodność; inne leniwe, które jedynie gwałtowność poruszyć zdoła; inne znowu pyszne, które ośmieszenie poniża; inne wreszcie próżne, które uśmierza zapomnienie. Twój brat, adwokat Maryusz, nie ma tego samego charakteru, co ty. On nie gardzi, lecz owszem lubi metafory i żywość wysłowienia. Nieprawdaż, Maryuszu?

Maryusz. – Prawda najzupełniejsza; mamy obaj charaktery wręcz przeciwne.

Euzebiusz. – Zniewalać wszystkich apologetów i pisarzy, by używali zawsze jedynego środka łagodności lub broni spokojnego syllogizmu, znaczyłoby tyleż, co skazać całe miasto na żywienie się tylko cukrami. Należy też wziąć pod uwagę, że większość pospólstwa potrzebuje życia i patetyczności. Ta część społeczeństwa nie jest zdolna przykładać uwagi do długich rozumowań, rozumieć całej ich siły, a nawet jeżeli je zrozumie, iść za ich impulsem jedynie wskutek spokojnego wyboru woli. Potrzeba, by ją uderzyła żywość wysłowienia. Si vis me flere, dolendum est primum ipsi tibi. To jest prawo podstawowe, uznane przez wszystkich mistrzów wymowy. Wynika stąd, że jeżeli błędy będą pobijane na zimno, będą uważane za zło niewielkiej wagi. I nie bez racyi. Człowiek mówi tak, jak czuje. Gwałtowne uczucia nie zdolne są ukryć się; bluźnierstw niepodobna słuchać bez wstrętu; chcieć więc, by ludowi mówiono o nich obojętnie, jest to najpewniejszy sposób doprowadzenia do tego, by lud wpadł w błędy nieuchronnie. Prawda, że się czasy zmieniły, jednakże nie w ten sposób, by i natura ludzka się zmieniła; wrogowie naszej wiary wiedzą o tem dobrze, oni, co, chcąc walczyć do ostatka, nie poprzestają na gołych sofizmatach, lecz je ubierają w ujmujące formy i w błyskotliwy, często nawet napuszony styl, mnożąc metafory i figury retoryczne, by olśnić ludzi i pozyskać ich serca. Nic też dziwnego, że Święci i Papieże nie wzdrygali się nigdy używać w potrzebie, najsilniejszych wyrażeń, by spiorunować bezbożność, i tak robić będą, dopóki ludzie będą ludźmi, nie zaś czystymi duchami[4].

Aleksander. – Rozumiem uciekanie się do tego rodzaju języka, gdy chodzi o zbijanie teoryi zgubnych, o potępianie bluźnierstw i zniewag religii. Lecz nie rozumiem, dlaczego postępuje się tak niekiedy względem dobrych katolików, których cała wina polega jedynie na tem, że nie podzielają naszego sposobu widzenia w kwestyach spornych, że zbłądzili lekko w sądach, metodzie lub że się im zdarzyła jaka niedokładność lub dwuznaczność wyrażenia. Sam św. Ignacy Loyola daje na początku swej książeczki „Ćwiczenia duchowne” Monitum bardzo cenne, które, zdaje mi się, może się stosować do dziennikarzy, niemniej jak do innych. Mówi on, że każdy dobry chrześcijanin winien daleko bardziej chcieć oszczędzić zdanie swego bliźniego (nie potępiać go), niż je potępić. Jeżeli zaś oszczędzić owego zdania nie może, niechże się stara dowiedzieć od tego, kto je wygłosił, w jakim sensie je rozumie i, jeżeli je rozumie w sensie błędnym, niech stara się z całą miłością je poprawić. W rzeczywistości wydaje mi się, że dziś postępują wręcz inaczej nawet niektórzy publicyści katoliccy.

Euzebiusz. – Najzupełniej zgadzam się z tobą, że sposób pisania, na który się uskarżasz, byłby naganny, gdyby go stosowano do dobrych katolików jedynie dla powodów wyżej wyliczonych. Wtedy to właśnie, bardziej niż kiedykolwiek, należy pamiętać na zasadę św. Augustyna: „In necessariis unitas, in dubiis libertas, in omnibus charitas”. Lecz aby się nie łudzić i nie oskarżać innych o brak miłości wtedy, gdy to my raczej jesteśmy winnymi tego braku, wypada przypomnieć następujące przestrogi: 1) Nie jest słusznem odrazu wołać, że ktoś jest winien dlatego jedynie, że wytknął błąd jakiegoś pisarza. W analizie ostatecznej fakt, że nas ktoś ostrzegł o naszych błędach, może być i jest często cennem dobrodziejstwem. 2) Nie jest też słusznem uważać za drobne winy w dzienniku katolickim pewne, zdarzające się od czasu do czasu błędy w sądach i metodzie lub też pewne dwuznaczności i niedokładności, o których już mówiliśmy, zwłaszcza jeśli są w nim prawie na porządku dziennym. Nie jest to mały błąd np. chwalić chętnie złych autorów, wzbudzać dla nich szacunek i cześć, głosić drogę postępowania nieaprobowaną przez Papieża, wyrażać się wciąż nieściśle w rzeczach religii, etc. Nietylko zdrajcy otwarci mogą przyprawić o przegranę; dobry żołnierz nawet może wprowadzić w zasadzkę wojsko, do którego należy; a gdy się to stanie, nie można o tem zamilczeć, lecz każdy musi ponieść karę, stosowną do wielkości winy.

Co zaś do zdania św. Ignacego, które umieścił na początku swych „Ćwiczeń duchownych”, jest ono bardzo cenne zawsze, ilekroć jest dobrze zrozumiane. Dałby Bóg, by wszyscy, co się uciekają do powagi tego Świętego, chcąc przejąć dusze innych miłością dla błądzących, zadali sobie trud przejść po kolei wyborne wskazówki tego samego Świętego, by we wszystkiem zidentyfikować swe uczucia z uczuciami Katolickiego Kościoła. Powiedziałem, że zdanie św. Ignacego jest zawsze cenne, ilekroć jest dobrze zrozumiane. Wypada bowiem zwrócić uwagę, że Święty ostrzega nas, byśmy byli bardziej skłonni nie potępiać, niż potępiać zdania bliźnich naszych; lecz nie mówi bynajmniej przez to wyrażenie, by można było dane zdanie uznać i trzymać się go. Ten sam św. Ignacy, który nam zaleca być skłonnym i do niepotępiania zdań bliźnich, nakazuje w konstytucyach  swego zakonu, by powstrzymywano się od czytania, a jeszcze bardziej od chwalenia dzieł podejrzanego autora, nawet wówczas, gdyby dzieła te nie zawierały błędów. I ma racyę, tak mówiąc. Istotnie, św. Tomasz z Akwinu uczy nas, że mimo obowiązek tłómaczenia wątpliwości na dobre, musimy jednak, gdy idzie o dobro nasze i dobro bliźnich, czuwać nad naszem i ich bezpieczeństwem. Prócz tego, św. Ignacy nie poprzestaje na tem, że nam radzi przestrzegać błądzącego, lecz chce, by każdy z nas „użył wszystkich środków stosownych, by bliźniego uzdrowić na duchu i zabezpieczyć od błędu”. Otóż do owych środków należy zaliczyć i publiczne lub prywatne oskarżenie, stosownie do zasad roztropności. Na tem, drodzy przyjaciele, zakończmy nasze rozmowy z tą ufnością, żeśmy zadowolili słuszne pragnienie poznania, co winien czynić dziennik, by być istotnie katolickim. Et haec meminisse juvabit.

[1] Podstawa nowych poglądów, do których zrobiona tu alluzya, może się sprowadzić do następującego: „Chcąc łatwiej pociągnąć do doktryny katolickiej tych, co są od niej dalecy, Kościół winien się trochę więcej przystosowywać do cywilizacyi obecnego wieku i, hamując swą dawną surowość, przychylić się do nowych teoryi i do wymagań ludów. Wielu sądzi, że należy to rozciągnąć nietylko do karności moralnej, lecz i do doktryn, które stanowią depozyt wiary. To też twierdzą oni, że, chcąc pozyskać dusze dysydentów, byłoby na dobie, by pewne punkta doktryny, w ich przekonaniu mniej ważne, zostały zaniechane lub złagodzone w sposób taki, by nie miały już tego znaczenia, jakie Kościół zawsze za dobre uznawał.” Taką jest podstawa amerykanizmu, systemu, wyłożonego i potępionego przez Leona XIII w liście do Kardynała Gibbonsa, Arcybiskupa Baltimory, 22 stycznia 1899 roku. Patrz Civiltà Catt., Lamentabili Ojca Świętego Piusa X i encyklikę Pascendi.

[2] Rzym XII, 2.

[3] Św. Franciszek Salezy mówi: „Zdeklarowani wrogowie Boga i Kościoła winni być dyskredytowani, ile tylko podobna: jest to bowiem miłość wołać na ratunek przeciwko wilkowi, gdy ten wilk jest wśród owiec, a nawet gdziekolwiek jest”. (Filotea, część II, rozdział 29).

[4] „Zarzucają, wiem o tem, że spór dodaje przeciwnikowi powagi i zjednywa mu ogół, podczas gdy milczenie i wzgarda przyprawiają go snadniej o śmierć w cieniu i w niepamięci u ludzi. Odpowiadam na to przedewszystkiem, że Kościół ani jest winien wywyższania swych przeciwników w opinii ogółu, ani też nie ma w zwyczaju kimkolwiek gardzić; gdy zaś się komuś przeciwstawia, nie odpowiada za to, że go w ten sposób stawia niejako na widowni. Trzeba przytem dodać, że system milczenia jest, na ogół biorąc, nazbyt wygodny, by nie mieć go w podejrzeniu. Widzę nawet z radością, że system ten nie ma za sobą w przeszłości całej ani powagi, ani przykładu, ani powodzenia. A ponieważ wiele osób, zalecając system milczenia, kładzie nacisk na to, że jest rzeczą niezmiernie trudną zachować miłość w dyskusyach i sporach religinych, odpowiadam, że wielcy Doktorowie Kościoła, nasi mistrze, dają nam w tym względzie wyborne przykłady i doskonałe wzory do naśladowania. Wśród całej mocy ustępów swych dzieł, które wymieniać zbyteczna i których nie znać mogą tylko ci, co nic nie umieją, zalecają oni umiarkowanie i pobłażliwość względem wrogów Boga i prawdy, co wszakże nie przeszkadza im używać prawie na każdym kroku przeciw przeciwnikom swoim, a raczej przeciwnikom wiary broni wzgardy, oburzenia, ośmieszenia, i to niekiedy w tak żywych wyrazach, że nasza współczesna delikatność aż się tem zdumiewa. Miłość chrześcijańska wymaga przedewszystkiem miłości Boga i prawdy. Dlatego też nie lęka się ani nie waha użyć, w razie potrzeby, miecza w obronie sprawy Bożej, wiedząc dobrze, że bywają przeciwnicy, których zjednać można jedynie śmiałymi i silnymi ciosami, a często cięciem lub bolesną amputacyą”. (Kard. Pius, trzecia instrukcya synodalna, ogłoszona w lipcu 1862 r.)

Przepisały: Wincencja i A.Z.P. Źródło: „Myśl Katolicka”, rok IV (1911), nr 23, ss. 227-228, nr 24, ss. 237-238, nr 25, ss. 247-249.

Tu można zostawić komentarz.